sobota, 18 września 2010

WROCŁAW MARATON

Pobudka o 6 rano. Zaraz po przebudzeniu idę do lodówki, bo śniadanie trzeba zjeść około 3 godzin przed startem, żeby zdążyć je strawić. Maraton Wrocławski rusza o 9:00.
Po śniadaniu szybki prysznic i zakładam strój do biegania. Najważniejsza jest okolicznościowa koszulka ze zdjęciem Majki, którą zamówiłem przez internet w zeszłym tygodniu. W końcu dziś są jej pierwsze imieniny i to ona była moją motywacją do ponownego zmierzenia się z maratonem. Przebiec ponad 42 km ze zdjęciem córki na piersi - bezcenne!

Buziaki dla żony i dla śpiącej córeczki i jadę. Moja rodzinna grupa wsparcia będzie mnie dopingować na 31. km, w pobliżu domu. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem powinienem tam dotrzeć około 11:55.

Przed stadionem olimpijskim mnóstwo ludzi. Do startu jeszcze godzina, ale większość uczestników już dotarła na miejsce. Trwa gorączkowa krzątanina, ostatni maruderzy odbierają pakiety startowe, grupki znajomych witają się i przekrzykują, wszędzie pełno truchtających i rozgrzewających się biegaczy.

W imprezach biegowych fajne jest to, że tu prawie wcale nie ma lansu. To nie jest narciarski stok, gdzie nawet nie trzeba zjeżdżać, ale warto błysnąć najnowszymi nartami i markową kurtką za dwie średnie krajowe. Tu nie obowiązuje żaden środowiskowy uniform, żadna moda, żaden wzorzec. Tutaj nawet nie ma obciachu. I tak wszędzie dominują pocieszne obcisłe lajkry, spodenki rodem z wf-u, staroświeckie opaski na głowę, czapki bejsbolówki i buty biegowe w jaskrawych kolorach rodem z festynu.
W nikim zdziwienia nie budzą jaskrawe skarpety naciągnięte do kolan (tzw. kompresyjne) w zestawie z krótkimi spodenkami. Nawet w profesjonalnej koszulce biegowej na ramiączkach wygląda się często komicznie.

Nie ma takiego stroju, którego maratończycy nie przyjęliby ze zrozumieniem. Tym bardziej, że biegacze uwielbiają się przebierać i na maratonach można zobaczyć także żołnierzy piechoty morskiej biegnących w pełnym umundurowaniu, starożytnych Rzymian w zbrojach, świętych Mikołajów, więźniów, mumie, a nawet faceta w stroju niedźwiedzia (sic!).

Pobiec maraton można we wszystkim.
Każdego i tak zweryfikuje dystans.

I kiedy tak patrzę na tę podskakującą i wesoło gaworzącą bandę freeków, cieszę się że znowu jestem wśród nich.

Przed linią startu szukam grupy biegnącej na wynik 4:00. Maratończycy ustawiają się na starcie w zależności od czasu, jaki chcieliby uzyskać na mecie. Każdą grupę prowadzi tzw. pacemaker albo po polsku - zając. To najczęściej doświadczony maratończyk, którego zadaniem jest nadawać stałe tempo pozwalające wpaść na metę w założonym czasie. Z reguły taki pacemaker jest prawdziwym dowódcą swojej grupy - nie tylko pilnuje tempa, ale też motywuje swoich biegaczy, wspiera ich aż do mety. Dla ułatwienia pacemaker przypina sobie dyndający mu nad głową balonik z czasem, na który biegnie.

W ten sposób, nawet jak stracisz orientację w czasie biegu, to widząc mijającą Cię grupę z balonikiem i napisem 4:00, to możesz być pewien, że jeżeli nie pobiegniesz razem z nią, to na pewno uzyskasz gorszy wynik.

Witam się z naszym zającem, ustawiam stoper w zegarku, zakładam słuchawki, poprawiam pulsometr i już słyszę odliczanie.
3...2...1... start!

Pierwsze kilometry są trochę nerwowe. Jeszcze nie opadły emocje startowe, jeszcze czuję respekt przed czekającym mnie wysiłkiem. Po kilku kilometrach organizm łapie właściwy rytm, oddech staje się płynny, biegnie się lekko. Ogarnia mnie spokój i w tym momencie wydaje się, że nie ma nic prostszego niż dobiec do mety.

Pierwszym punktem nawodnienia nawet nie ma się co przejmować. Bardziej z przezorności wypijam jeden kubek nie zwalniając nawet odrobinę. Będzie dobrze, czuję że jest forma.

Pogoda jest wręcz idealna do biegania - wczesny niedzielny ranek spowity przez grubą warstwę mgły. Nie pali słońce, jest chłodno, ale bezwietrznie, w powietrzu czuć rześką wilgoć. Pracujący organizm ogrzewa się nie więcej niż potrzeba.
Biegniemy przez Biskupin i Dąbie, w stronę ogrodu zoologicznego. Atmosfera jest parkowo-rekreacyjna. Nieliczni przechodnie przyglądają się z zaciekawieniem.

Postanawiam trochę urwać się grupie biegnącej na 4:00. Przyjęta przeze mnie taktyka zakłada, żeby w pierwszej części biegu - kiedy mam jeszcze sporo sił - uzyskać kilka minut przewagi nad grupą z pacemakerem. Później będę samodzielnie kontrolować tempo i kiedy dopadnie mnie kryzys na końcowych kilometrach, powinienem mieć bezpieczny zapas kilku minut, który pozwoli mi dociągnąć do mety przed upływem 4 godzin.

To mocno ryzykowna taktyka, gdyż nawet nieznacznie szybsze tempo na początku maratonu, oznacza spalenie zasobów, które mogą się okazać bezcenne właśnie w końcówce biegu. Na razie jednak wydaje mi się, że dam radę.

Nieznacznie przyspieszam. Być może popełniam największy błąd tego maratonu. 

Przebiegamy przez Most Grunwaldzki i już wkrótce widać oznaczenie 10 kilometra. Chwilę potem biegniemy już wzdłuż okazałego budynku Uniwersytetu Wrocławskiego, skręcamy na dziedziniec i zmierzamy do rynku Starego Miasta. Tam oklaskują nas niedzielni spacerowicze, którzy rozsiedli się w pierwszych otwartych ogródkach rynku. Zza chmur wychodzi słońce i robi się coraz cieplej.

Trasa prowadzi daleko na południe, aż do dzielnicy Krzyki. Miarowo odliczam kolejne kilometry i sprawdzam międzyczasy - na 20-tym mam jakieś 3-4 minuty przewagi nad grupą z pacemakerem. Czuję się naprawdę nieźle i jestem pełen wiary w dobry wynik. Po chwili mijam półmetek (21,1 km). Od tej pory bliżej mam do mety, niż do startu!

Kolejne 10 km mija dość sprawnie, choć już nie tak lekko jak na początku. Z utęsknieniem wyglądam kolejnych stanowisk z napojami, tablice z kilometrami zdają się mijać dużo wolniej niż jeszcze godzinę temu. Sprawdzam czas i okazuje się, że jednak trzymam tempo, wciąż mam około 3 minut przewagi nad grupą. Już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnę na 31. km gdzie będzie mi kibicować rodzina i gdzie zobaczę moją ukochaną córunię.

W końcu jestem, widzę ich na długiej prostej - stoi cała ekipa, moja żona właśnie wyciąga Majkę z wózka. Podbiegam, daję buziaka maleństwu.
- Jak jest? - pyta Marzenka.
- Było dobrze - mówię - ale zaczyna być słabo.
- Dasz radę.
- No raczej.

I już zasuwam dalej. Słońce grzeje już niemiłosiernie. Wkrótce okazuje się, że zaczyna być naprawdę słabo.

Na 32 km czuję się, jakby ktoś mi odłączył prąd. Zaczyna mnie boleć brzuch, ale nie żołądek jak zazwyczaj, tylko wątroba. Taki specyficzny ścisk, który oznacza że w wątrobie kończy się magazynowany przez nią glikogen. Rezerwa pewnie jeszcze jest spora, ale organizm reaguje bólem dużo wcześniej. Tętno mam dobre, wcale nie za wysokie, serce pracuje bez zarzutu, ale mięśniom kończy się już paliwo. Staram się nie myśleć o tym, że przede mną jeszcze 10 km. Zwalniam, ale nadal biegnę.  

Nagle ból chwyta mnie za lewe udo, zaraz potem za prawe. Skurcz i po chwili czuję jak mięśnie zamieniają się w kamień. Jeżeli teraz stanę, to już na pewno nie pobiegnę dalej! Przechodzę do marszu, ale mój chód jest jakiś paralityczny, nogi wykręcają się i niepewnie stąpają po asfalcie. Kilka kroków i chód wraca do normy, jeszcze kilka kroków i przechodzę do truchtu. Organizm protestuje, ale ostatecznie daje za wygraną.

Byleby dotrwać do 35. km. Będą tam napoje, a ja mógłbym w tej chwili wypić pół Odry!

Nie mam już siły kontrolować tempa. Najważniejsze to po prostu biec, wciąż mam szansę na dobry wynik. Przy punkcie z napojami biorę trzy kubki - jeden z wodą i dwa z izotonikami. Woda od razu ląduje na spoconej głowie. Pijąc izotoniki maszeruję - zbieram siły na dalszy bieg. Albo łudzę się, że jakiekolwiek siły mogę jeszcze uzbierać.

Gdzieś w okolicach 37 km słyszę narastający stukot. Dobija do mnie i z łatwością wyprzedza grupa na 4:00. Boże, jak oni pędzą! Nie chce mi się wierzyć, że jeszcze godzinę temu też biegłem tak szybko. Postanawiam ruszyć ich tempem. Udaje mi się to przez jakieś 5 sekund. Ogarnia mnie bezwład. Czerwony balonik po chwili znika mi z pola widzenia.

Fakt, że prowadzona przez pacemakera grupa była o połowę mniej liczna niż na początku, wcale mnie nie cieszy. Wszyscy, którzy z niej odpadli są teraz moimi towarzyszami w niedoli. Trzeba zobaczyć nasze miny, by zrozumieć czym jest maraton. Grymasy, pojękiwania, kuśtykanie albo smutna marszruta to obraz ostatnich kilometrów.

Ale nie wszystko jeszcze stracone. Poniżej 4 godzin maratonu dziś nie przebiegnę, ale wciąż mogę uzyskać swój najlepszy wynik, a to już coś, o co warto powalczyć. Muszę się tylko zmieścić poniżej 4:09. Zerkam na zegarek - jest szansa, ale nie mogę trwonić tyle czasu, co do tej pory.

Po 41 km mam już wszystkiego dość, nie mam już sił i ochoty na nic. Jestem na trasie już 4 godziny i 4 minuty. Poznaję okolicę stadionu olimpijskiego i zaczynam biec z całych sił. Niech się ten maraton jak najszybciej skończy!

Wbiegam na ostatnią alejkę, na jej końcu widzę metę. Wzdłuż prostej szpaler zagrzewających do finiszu kibiców. Nogi mi już odpadają, ale pędzę na łeb na szyję! Cieszę się cholernie, że zaraz będzie po wszystkim! Układam ręce w kołyskę i wymachuję wariacko! To dla Ciebie Maju - za to, że jesteś z nami, że jesteś zdrowa, że dajesz nam wycisk, że uczysz nas kochać.


Jest meta. Czas 4 godziny, 7 minut i 47 sekund. Ledwie o kilkadziesiąt sekund lepszy od poprzedniego. Ale jednak. Dwa lata po moim ostatnim maratonie, przebiegłem go znowu i przebiegłem go szybciej niż ostatnio. Pomimo nieprzespanych nocy i maleńkiego dziecka w domu. Jest moc, z której jednak w tej chwili czuję się wyjątkowo wypruty.

Odbieram medal, biorę głęboki oddech i zalegam pod drzewem.

Wykres mojego tętna i prędkości podczas maratonu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz