czwartek, 30 kwietnia 2015

ORLEN WARSAW MARATHON

Na mecie z moim własnym fanklubem
Rok 2014 był rokiem moich maratońskich porażek. Biłem swoje rekordy na wszystkich innych dystansach, ale na najważniejszym - królewskim poniosłem dwie dość dotkliwe porażki. Celem było zejście poniżej 3 godzin 30 minut, a kończyło się na zderzeniu z maratońską ścianą i dramatyczną utratą tempa, humoru i bezcennych minut na końcowych kilometrach (pisałem o tym tak: Maratońskie porażki).  
Stojąc na linii startowej Orlen Warsaw Marathon zastanawiałem się czy historia znów się powtórzy, czy znów zakończę bieg wypruty z sił i emocji. I jeszcze: kiedy to nastąpi – na 30, 35 a może 38 kilometrze? Plan był taki, aby opóźnić ten moment możliwie jak najbardziej, a potem zawalczyć siłą woli. Skończyło się odliczanie i malowniczy, biało-czerwony tłum ruszył do boju.

Przed rozpoczęciem każdego kolejnego sezonu przygotowującego do maratonu, staram się dodać jakiś element, który ma przełożyć się na poprawę wyniku. Wyciągnąć wnioski i zmodyfikować treningi tak, by przyniosły lepszy rezultat. W ubiegłych latach było to m.in.: podniesienie ilości sesji treningowych do 5 w tygodniu, zbijanie wagi, dodanie ćwiczeń wzmacniających korpus i skrupulatne rozciąganie się, zwiększenie nacisku na podbiegi i siłę biegową (co akurat łączyło się też z przygotowaniami do startów w biegach ultra). Tym razem ubiegłoroczne porażki skłoniły mnie do kolejnych zmian.

Nocna sesja treningowa
Postanowiłem przygotować organizm na walkę na ostatnich kilometrach – w warunkach krańcowego zmęczenia i braku energii. Musiałem wzmocnić całe ciało, zwiększyć wytrzymałość mięśniową. Aby to osiągnąć już od grudnia dodałem wizyty na siłowni (mniej więcej dwa razy w tygodniu) – w większości realizowałem treningi obwodowe, z niskimi obciążeniami, ale dużą ilością powtórzeń i krótkimi przerwami. Czasem trudno było je wpleść w plan biegowy, ale udawało mi się zachować systematyczność. 

Zapytacie może, jakim cudem biegający i pracujący na pełen etat tata – ojciec dwóch świetnych córeczek – znalazł czas na dodatkowe wizyty na siłowni? No cóż, liczy się pomysłowość, organizacja czasu i determinacja. Oraz oczywiście spory margines pobłażliwości mojej ukochanej małżonki.

Dobrym pomysłem było znalezienie dwóch godzin wolnego po porannym odprowadzeniu Majki do przedszkola, a przed rozpoczęciem pracy (kilka razy w tygodniu zaczynam pracę o 10:30). To pozwoliło mi od czasu do czasu wcisnąć tam siłownię lub basen, o ile oczywiście wstałem odpowiednio wcześnie, by zjeść śniadanie i przygotować sobie wszystkie rzeczy.

Tata w pakerni - Calypso Targówek
Kluczowe jednak było znalezienie sobie takiej siłowni, do której można przyjść z dziećmi. Pojawiają się teraz coraz częściej placówki oferujące takie udogodnienia – najczęściej z myślą o mamach przychodzących na fitness i nie mających  co zrobić ze swoimi pociechami. Ja skorzystałem z usług sieci Calypso. W niemal każdej znajduje się pokój zabaw dla dzieci, w którym – w określonych godzinach – dyżuruje opiekunka, umożliwiając rodzicom spokojny trening.  No, może nie jestem mamą i nie przychodzę na fitness, ale pomysł okazał się świetny! Po pierwsze moje dziewczynki bardzo polubiły pokój zabaw i towarzystwo innych dzieci. Wiedziały też, że jestem w sali obok, mogły zobaczyć co robię, a w razie potrzeby zawołać. Po drugie moja żona zyskała co najmniej dwie godziny spokoju od dzieci, co wymiernie wpłynęło na jej dobre samopoczucie. 

I tylko czasem ludzie na mnie dziwnie łypią okiem, kiedy któraś z moich córek dopytuje się głośno w miejscu publicznym: „Tato, a kiedy znów pójdziemy na siłownię”? Chyba myślą, że maltretuje dwu- i czterolatki ciężkimi treningami… ;)

Druga kluczowa innowacja podczas tegorocznych przygotowań polegała na skrupulatnie przeprowadzonym „ładowaniu węglowodanami” – metodzie, którą zawsze uznawałem za bujdę na resorach. Do jej wprowadzenia zachęciła mnie lektura bloga Bartka Olszewskiego czyli popularnego „Warszawskiego Biegacza”, który ją z powodzeniem stosuje i dokładnie opisał jak ją przeprowadzić.  

„Let's get ready to rumble!" 
Ograniczenie  spożycia węglowodanów przez 3 dni wydawało mi się z początku dość proste – przecież można jeść chude mięso, większość serów, część warzyw. Jednak po dwóch dniach wcinania głównie pomidorów, sałaty, ogórków, mozarelli i łososia, trzeciego dnia miałem już tego wszystkiego serdecznie dosyć. W brzuchu było pełno, ale mózg wciąż emitował ssanie. Pragnąłem bułki i banana!

Kolejne trzy dni – ostatnie przed maratonem – to już pochłanianie zdwojonej ilości węglowodanów w postaci wszelakiej: od pieczywa i makaronu po słodkie soki i miód. Bardzo dużo piłem, bo organizm zareagował na trzydniowy post wzmożonym pragnieniem. Chyba nigdy przed maratonem nie przyjąłem tylu kalorii, z reguły obawiałem się o ociężałość w dniu biegu. Desperacja sprawiła, że tym razem zagrałem vabank.

Minusem wielkich, masowych maratonów jest to, że za każdym pacemakerem ustawia się prawdziwy peleton chętnych do łamania wyznaczonego czasu.  Zgodnie z przyjętą taktyką do półmetka miałem się skoncentrować na oszczędzaniu sił. Jednak jak to zrobić, kiedy drogę co chwilę zabiega ci poruszający się dziwacznym rytmem biegacz, kiedy z boku wciąż przepycha się jakiś kolejny spóźnialski, kiedy przy każdym punkcie odżywczym część osób bezładnie na siebie wpada chwytając kubki z wodą?

Na jednym z punktów pomiaru czasu
W dodatku w kilku miejscach organizatorzy tak bardzo zawęzili trasę maratonu (ul. Czerniakowska), że część biegnących w grupie maratończyków nagle wylądowała na trawniku. Natomiast kiedy dotarliśmy do nawrotki na ul. Wałbrzyskiej, tłum niemal się zatrzymał, żeby wykręcić i kontynuować bieg. Nie miałem wyjścia – chcąc trzymać równy rytm i nie marnować sił, musiałem wysforować się przed chorągiewki z napisem 3:30. Od tej chwili miałem wciąż słyszeć za sobą nieubłaganie nadciągający szum setek nóg uderzających w asfalt. Postanowiłem, że  nie dam się już tej armii doścignąć.

Po wysunięciu się przed grupę unormowałem tempo i uspokoiłem swój bieg. Sił miałem jeszcze dużo i droga z Kabat do Pałacu w Wilanowie przebiegła mi nad wyraz lekko. Wiedziałem jednak, że 30-ty kilometr się zbliża, a to właśnie od niego zaczyna się prawdziwy maraton.

Świadomość tego, co mnie czeka otrzeźwiła mnie na 32. kilometrze. Zaczęło mnie boleć prawe kolano, a w głowie trwała burza myśli. Skręciłem z al. Witosa w ul. Beethovena i z całą mocą dotarło do mnie jak jeszcze cholernie daleko jest do Stadionu Narodowego. Zdarza mi się biegać w tej okolicy i doskonale wiem, jak długo biegnie się stąd do Mostu Świętokrzyskiego. 10 km do mety, a u mnie już coś szwankuje! Ściany jednak jeszcze nie było. Odwróciłem się za siebie – armia z chorągwią na czele była już dużo mniejsza, ale wciąż wytrwale deptała mi po piętach.

Most Świętokrzyski - 40 km
Kolejne kilometry to przeciąganie liny. Wciąż trzymam tempo, wciąż czuję się nieźle, wciąż czekam na ścianę. Zderzenie z nią trudno opisać komuś, kto nie wystartował nigdy w maratonie – to jak odcięcie zasilania, jak wyciągnięcie wtyczki z prądu, jak nagłe przejście w tryb awaryjny.

Jednak powoli, budziła się we mnie nadzieja. Do mety było już tylko 7, a po chwili – 6 km. Czułem się naprawdę dobrze, gdyby meta była już za rogiem, mógłbym nawet przyspieszyć. Na poboczu zobaczyłem kibicującego mi Piotrka. Przebiegł ze mną kilka metrów, pytając czy nie potrzebuję żelu energetycznego, izotonika albo wody. Wziąłem półlitrową butelkę wody, wypiłem pół a resztę wylałem na głowę. Dzięki temu mogłem ominąć cały następny punkt odżywczy i skoncentrować się na równym rytmie. Zacząłem wierzyć, że nawet jak mnie odetnie, to siłą woli dociągnę do mety.

Na 40. km byłem już tego pewien. Rzuciłem okiem na zawieszony tam zegar i już wiedziałem, że mam jeszcze całe 12 minut na pokonanie ostatnich dwóch kilometrów. Za mną nie było nawet widać grupy z pacemakerem na 3:30. Nie dam już sobie wyrwać tego maratonu! W końcu, po tylu próbach zrobię to jak należy. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłem i sam byłem w szoku, że właśnie biegnę najszybszy i ostatni kilometr tego biegu! Ostatnia prosta to już euforia.

3:27:50!!!

Moment wbiegnięcia na metę. Zegar wskazuje mój oficjalny wynik brutto
(liczony od wystrzału startera): 3:29:26
Na koniec mogę powiedzieć, że warto było.

Warto było wychodzić całą zimę na treningi w śniegu, deszczu, wietrze i mrozie. Warto było czekać aż dzieci zasną i wychodzić biegać po nocy. Warto było od czasu do czasu dźwigać ciężary i trzymać dziwaczną dietę. Warto było wierzyć, że kolejne porażki złożą się w końcu w zwycięstwo.
Dla tej jednej euforycznej chwili, dającej  poczucie pokonania własnych ograniczeń, wykonania zadania, postawienia na swoim. Dającej poczucie takiej mocy, jakby się góry mogło przenosić. Nie ma w tym nic racjonalnego ale siła emocji jest olbrzymia. Każdemu mogę życzyć, aby takich chwil doświadczał w życiu jak najwięcej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz