Warszawa, 2014 |
Z Mają na mecie 12. Poznań Maratonu. 2011 rok. |
Był oczywiście łódzki debiut w 2008, w którym ani czas, ani kryzys nie był ważny, a liczyło się dotarcie do mety. Był piękny maraton Solidarności w Trójmieście w 2012 roku, w którym najważniejsze było współtowarzyszenie mojemu przyjacielowi z biegowych ścieżek Piotrkowi w jego maratońskim debiucie. Co prawda w końcówce debiutant przycisnął tak, że na finiszu oglądałem już tylko jego plecy, ale bieg skończyłem z nową życiówką i w niezłym nastroju. Cała reszta moich maratońskich występów, wraz z rekordowym we Frankfurcie (3:32:58) naznaczona jest mniejszą lub większą agonią w końcowej fazie, widokiem nieubłaganie oddalających się pacemakerów i żałosnym truchtem na ostatnich kilometrach.
Kiedy szukam pamięcią swoich najbardziej spektakularnych startów - czyli takich, w których na metę wbiegam nie zwalniając na pełnym gazie, z wyszczerzoną japą, bijąc życiówkę i rywali z trasy - to przychodzi mi na myśl kilka półmaratonów, kilka dyszek, sztafeta - ale nigdy maraton. I tak chyba musi być, bo maraton najwyżej zawiesza poprzeczkę i nie wybacza błędów. Maraton wymaga największej perfekcji - w przygotowaniach, taktyce i przy realizacji planu na trasie.
I stąd bierze się legenda tego dystansu, który wystawia organizm na najwyższą i najcięższą próbę. Maraton można ukończyć, ale zrobić to na własnych warunkach, na najwyższych obrotach - jest niezmiernie ciężko. I to właśnie sprawia, że maraton jest koronnym dystansem wśród biegów długich. Perłą w koronie, punktem odniesienia.
Każdemu z nas maratończyków śni się po nocach taki start, w którym wszystkie elementy maratońskiej układanki pięknie ze sobą współgrają. Gdzie jesteśmy świetnie przygotowani, w szczytowej formie, bez kontuzji i gdzie swobodnie utrzymujemy założone wysokie tempo, by w końcówce jeszcze przyspieszyć i pokonując kryzys wpaść na metę z poczuciem absolutnego zwycięstwa.
I tym, którym dane było na jawie przeżyć takie uczucie wiedzą, że warte jest ono wszystkich wyrzeczeń związanych z treningami. Niestety mnie się w Warszawie nie udało. Cechą maratończyków jest jednak to, że na przekór okolicznościom, pomimo kolejnych porażek, śnią swój piękny sen dalej. I każdego ranka wstają z nadzieją, że ten wyśniony dzień jest już blisko.
Z Piotrkiem na sopockim molo. Dzień przed XVIII Maratonem Solidarności. 2012 rok. |
I stąd bierze się legenda tego dystansu, który wystawia organizm na najwyższą i najcięższą próbę. Maraton można ukończyć, ale zrobić to na własnych warunkach, na najwyższych obrotach - jest niezmiernie ciężko. I to właśnie sprawia, że maraton jest koronnym dystansem wśród biegów długich. Perłą w koronie, punktem odniesienia.
Każdemu z nas maratończyków śni się po nocach taki start, w którym wszystkie elementy maratońskiej układanki pięknie ze sobą współgrają. Gdzie jesteśmy świetnie przygotowani, w szczytowej formie, bez kontuzji i gdzie swobodnie utrzymujemy założone wysokie tempo, by w końcówce jeszcze przyspieszyć i pokonując kryzys wpaść na metę z poczuciem absolutnego zwycięstwa.
I tym, którym dane było na jawie przeżyć takie uczucie wiedzą, że warte jest ono wszystkich wyrzeczeń związanych z treningami. Niestety mnie się w Warszawie nie udało. Cechą maratończyków jest jednak to, że na przekór okolicznościom, pomimo kolejnych porażek, śnią swój piękny sen dalej. I każdego ranka wstają z nadzieją, że ten wyśniony dzień jest już blisko.
Moja żona z Majką. Poznańska Malta, 2011. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz