Wbiegamy na stadion wczesnym świtem. Na środku ustawiona
meta, przed nami biegacze unoszą ręce w geście zwycięstwa, po chwili otrzymują
medale. Mój Garmin wskazuje, że za chwilę pokonamy królewski dystans - 42 km.
Mijamy linię mety i przyglądamy się gratulującym sobie maratończykom. Patrzymy
po sobie. Za nami jakieś 6 godzin nocnego biegu przez Sudety, podczas którego
zaliczyliśmy już co najmniej trzy niemałe wzniesienia - "Mniszek",
"Trójgarb" i najwyższy "Chełmiec". Aż chciałoby się
zakończyć bieg i położyć na stadionowej murawie.
Tylko, że dla nas to nie koniec. To nawet nie połowa. Tym razem nie startujemy w maratonie, tylko w biegu ultra. W Sudeckiej Setce. I naszym celem jest ukończenie pełnego dystansu, pełnych 100 km. W tej chwili wydaje mi się jednak, że to jakieś szaleństwo.