![]() |
Na mecie z moim własnym fanklubem |
Stojąc na linii startowej Orlen Warsaw Marathon zastanawiałem się czy historia znów się powtórzy, czy znów zakończę bieg wypruty z sił i emocji. I jeszcze: kiedy to nastąpi – na 30, 35 a może 38 kilometrze? Plan był taki, aby opóźnić ten moment możliwie jak najbardziej, a potem zawalczyć siłą woli. Skończyło się odliczanie i malowniczy, biało-czerwony tłum ruszył do boju.
Przed rozpoczęciem każdego kolejnego sezonu przygotowującego do maratonu, staram się dodać jakiś element, który ma przełożyć się na poprawę wyniku. Wyciągnąć wnioski i zmodyfikować treningi tak, by przyniosły lepszy rezultat. W ubiegłych latach było to m.in.: podniesienie ilości sesji treningowych do 5 w tygodniu, zbijanie wagi, dodanie ćwiczeń wzmacniających korpus i skrupulatne rozciąganie się, zwiększenie nacisku na podbiegi i siłę biegową (co akurat łączyło się też z przygotowaniami do startów w biegach ultra). Tym razem ubiegłoroczne porażki skłoniły mnie do kolejnych zmian.
![]() |
Nocna sesja treningowa |
Zapytacie może, jakim cudem biegający i pracujący na pełen etat tata – ojciec dwóch świetnych córeczek – znalazł czas na dodatkowe wizyty na siłowni? No cóż, liczy się pomysłowość, organizacja czasu i determinacja. Oraz oczywiście spory margines pobłażliwości mojej ukochanej małżonki.
Dobrym pomysłem było znalezienie dwóch godzin wolnego po porannym odprowadzeniu Majki do przedszkola, a przed rozpoczęciem pracy (kilka razy w tygodniu zaczynam pracę o 10:30). To pozwoliło mi od czasu do czasu wcisnąć tam siłownię lub basen, o ile oczywiście wstałem odpowiednio wcześnie, by zjeść śniadanie i przygotować sobie wszystkie rzeczy.
![]() |
Tata w pakerni - Calypso Targówek |
I tylko czasem ludzie na mnie dziwnie łypią okiem, kiedy któraś z moich córek dopytuje się głośno w miejscu publicznym: „Tato, a kiedy znów pójdziemy na siłownię”? Chyba myślą, że maltretuje dwu- i czterolatki ciężkimi treningami… ;)
Druga kluczowa innowacja podczas tegorocznych przygotowań polegała na skrupulatnie przeprowadzonym „ładowaniu węglowodanami” – metodzie, którą zawsze uznawałem za bujdę na resorach. Do jej wprowadzenia zachęciła mnie lektura bloga Bartka Olszewskiego czyli popularnego „Warszawskiego Biegacza”, który ją z powodzeniem stosuje i dokładnie opisał jak ją przeprowadzić.
![]() |
„Let's get ready to rumble!" |
Kolejne trzy dni – ostatnie przed maratonem – to już pochłanianie zdwojonej ilości węglowodanów w postaci wszelakiej: od pieczywa i makaronu po słodkie soki i miód. Bardzo dużo piłem, bo organizm zareagował na trzydniowy post wzmożonym pragnieniem. Chyba nigdy przed maratonem nie przyjąłem tylu kalorii, z reguły obawiałem się o ociężałość w dniu biegu. Desperacja sprawiła, że tym razem zagrałem vabank.
Minusem wielkich, masowych maratonów jest to, że za każdym pacemakerem ustawia się prawdziwy peleton chętnych do łamania wyznaczonego czasu. Zgodnie z przyjętą taktyką do półmetka miałem się skoncentrować na oszczędzaniu sił. Jednak jak to zrobić, kiedy drogę co chwilę zabiega ci poruszający się dziwacznym rytmem biegacz, kiedy z boku wciąż przepycha się jakiś kolejny spóźnialski, kiedy przy każdym punkcie odżywczym część osób bezładnie na siebie wpada chwytając kubki z wodą?
![]() |
Na jednym z punktów pomiaru czasu |
Po wysunięciu się przed grupę unormowałem tempo i uspokoiłem swój bieg. Sił miałem jeszcze dużo i droga z Kabat do Pałacu w Wilanowie przebiegła mi nad wyraz lekko. Wiedziałem jednak, że 30-ty kilometr się zbliża, a to właśnie od niego zaczyna się prawdziwy maraton.
Świadomość tego, co mnie czeka otrzeźwiła mnie na 32. kilometrze. Zaczęło mnie boleć prawe kolano, a w głowie trwała burza myśli. Skręciłem z al. Witosa w ul. Beethovena i z całą mocą dotarło do mnie jak jeszcze cholernie daleko jest do Stadionu Narodowego. Zdarza mi się biegać w tej okolicy i doskonale wiem, jak długo biegnie się stąd do Mostu Świętokrzyskiego. 10 km do mety, a u mnie już coś szwankuje! Ściany jednak jeszcze nie było. Odwróciłem się za siebie – armia z chorągwią na czele była już dużo mniejsza, ale wciąż wytrwale deptała mi po piętach.
![]() |
Most Świętokrzyski - 40 km |
Jednak powoli, budziła się we mnie nadzieja. Do mety było już tylko 7, a po chwili – 6 km. Czułem się naprawdę dobrze, gdyby meta była już za rogiem, mógłbym nawet przyspieszyć. Na poboczu zobaczyłem kibicującego mi Piotrka. Przebiegł ze mną kilka metrów, pytając czy nie potrzebuję żelu energetycznego, izotonika albo wody. Wziąłem półlitrową butelkę wody, wypiłem pół a resztę wylałem na głowę. Dzięki temu mogłem ominąć cały następny punkt odżywczy i skoncentrować się na równym rytmie. Zacząłem wierzyć, że nawet jak mnie odetnie, to siłą woli dociągnę do mety.
Na 40. km byłem już tego pewien. Rzuciłem okiem na zawieszony tam zegar i już wiedziałem, że mam jeszcze całe 12 minut na pokonanie ostatnich dwóch kilometrów. Za mną nie było nawet widać grupy z pacemakerem na 3:30. Nie dam już sobie wyrwać tego maratonu! W końcu, po tylu próbach zrobię to jak należy. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłem i sam byłem w szoku, że właśnie biegnę najszybszy i ostatni kilometr tego biegu! Ostatnia prosta to już euforia.
3:27:50!!!
![]() |
Moment wbiegnięcia na metę. Zegar wskazuje mój oficjalny wynik brutto (liczony od wystrzału startera): 3:29:26 |
Dla tej jednej euforycznej chwili, dającej poczucie pokonania własnych ograniczeń, wykonania zadania, postawienia na swoim. Dającej poczucie takiej mocy, jakby się góry mogło przenosić. Nie ma w tym nic racjonalnego ale siła emocji jest olbrzymia. Każdemu mogę życzyć, aby takich chwil doświadczał w życiu jak najwięcej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz