piątek, 26 czerwca 2015

BIEG RZEŹNIKA

Podejście zdaje się nie mieć końca. Już rozpoczynając wspinaczkę na Smerek wiedzieliśmy, że czeka nas teraz najtrudniejsza część trasy. Nie sądziłem jednak, że kilometry mogą się tak strasznie dłużyć. Jesteśmy w drodze już od ponad 10 godzin i zmęczenie coraz bardziej daje się nam we znaki. Kiedy zza drzew przebija się ku nam ostre światło słoneczne, wiem już że dotarliśmy do granicy lasu. Zdaje mi się, że szczyt musi już być tuż, tuż.

Nic bardziej mylnego - kiedy wkraczamy na otwartą przestrzeń, roztacza się przed nami rozległy widok na połoninę. Jak okiem sięgnąć, widać sznur maszerujących z mozołem postaci – coraz wyżej i wyżej, pośród porośniętych krzewami skał. I ten korowód ciągnie się w nieskończoność – aż ku odległemu szczytowi, zwieńczonemu metalowym krzyżem. 

Nogi się pode mną uginają. A przecież Smerek to dopiero pierwsze z trzech ponad 1200-metrowych wzniesień, które mamy jeszcze pokonać przed dotarciem do mety. Tuż za nim czai się jeszcze Osadzki Wierch i na dobicie najstraszliwsza – Połonina Caryńska. Do mózgu powoli zaczyna docierać rozmiar tego, na co się porwaliśmy. A przecież mamy już w nogach prawie 60 km. Najgorsze się jednak dopiero zaczęło.



Trudność poszczególnych biegów ultra trudno jest określić. Poszczególne trasy różnią się dystansem, ukształtowaniem terenu, różnicą wysokości. Rozrzut jest bardzo duży i trudno je ze sobą porównywać. Czy 100 km w Sudetach jest trudniejsze od 78 km w Bieszczadach? Niekoniecznie. Czy Bieg 7 Szczytów (240 km) jest trudniejszy od Biegu Granią Tatr (71 km)? Trudno powiedzieć. Wszystko zależy od naszej aktualnej formy, od zdobytego doświadczenia, od naszych mocnych i (zwłaszcza) słabych stron.

Kiedy przeglądam internetowe relacje z tegorocznego Rzeźnika, to czytam, że dla wielu uczestników to był "łatwy bieg" i w dodatku "nietrudna trasa". No cóż, może dla starych górali i dla ultra wyjadaczy - dla nas, dla biegaczy z nizin centralnej Polski, to był bardzo trudny bieg. Najtrudniejszy z dotychczasowych. Owszem walczyliśmy już z górami na Chudym Wawrzyńcu, ale na krótszej trasie (55 km), owszem – zwycięsko atakowaliśmy dystans 100 km, ale w niewysokich Sudetach. Rzeźnik postawił nam poprzeczkę wyżej - podejścia okazały się bardziej wymagające, a profil trasy bardziej bezlitosny (każde kolejne wzniesienie jest wyższe od poprzedniego). Na pocieszenie pozostało nam to, że widoki też były coraz piękniejsze, coraz bardziej spektakularne.

0 3 nad ranem migotanie czołówek i unoszący się gwar rozmów. Komańcza rozświetla się tysiącem światełek, które już za moment rozciągną się niczym rój w stronę Duszatyn. Tam pożegnamy asfalt i wejdziemy w gęsty las. Wraz z Piotrem jesteśmy gotowi do biegu. Po 5 miesiącach od szczęśliwego dla nas losowania, po 5 miesiącach przygotowań, treningów i niekończących się rozmów, w końcu stajemy na linii startu. 
Muszę przyznać, że uwielbiam te nocne rozpoczęcia biegów ultra. Ich atmosfera jest niesamowita. Środek nocy, a emocje sięgają zenitu. Entuzjazm i świadomość nadchodzącej przygody wymieszane z obawami i pulsującą adrenaliną. To jak wsiadanie w samolot przed podróżą na koniec świata. Człowiek się cieszy jak dziecko, choć za chwilę czeka go skok w nieznane.


Czy do Biegu Rzeźnika da się przygotować trenując na co dzień w Warszawie? No cóż – jest to niełatwe zadanie. Rajdy ultra to nie biegi uliczne, nie ma tu jednostajnego wysiłku na progu możliwości. Tutaj zarówno teren, jak i dystans są zróżnicowane, tempo bardzo zmienne. Część trasy (wiodącą pod górę) pokonuje się marszem i ci którzy potrafią dynamicznie się wspinać oraz dobrze operować kijkami zyskują sporą przewagę. Nie mniejsza część trasy to zbiegi o sporym nachyleniu, gdzie następuje karkołomna gonitwa, wzmocniona siłami grawitacji i podczas której zawodnicy o najwytrwalszych udach i największej skłonności do jechania po bandzie sprawdzają się najlepiej. Pozostała – w miarę równa część trasy to już walka z nakładającym się zmęczeniem, gdzie decydująca jest umiejętność trzymania tempa pomimo wielogodzinnego wysiłku. Każdy z tych elementów jest trudny do wytrenowania na nizinach, podczas codziennych treningów. Bieganie w kółko na pobliskich pagórkach, choć sensowne, nie oddaje tego, co nas czeka na trasie górskiego ultra.

Co można zatem zalecić trenującym na płaszczyznach biegaczom? Zwiększanie objętości? Zdecydowanie tak, przyda się bez dwóch zdań. Robienie np. dwóch długich wybiegań w tygodniu (kosztem np. jednego treningu szybkościowego) może wydajnie pomóc.

Jednak jeśli chodzi o przygotowanie nóg do długotrwałej wspinaczki, to do głowy przychodzi mi tylko wchodzenie po schodach. Wytrwałe i energiczne marsze po klatkach schodowych, choć nieromantyczne i mało spektakularne, to oddają skalę wysiłku jaki na was czeka. Sam tego nie próbowałem, ale myślę, że przed następnym startem w ultra odrobię tę lekcję.

Co poza tym? Długie wycieczki biegowe w terenie z pełnym ekwipunkiem. Czyli kiedy nadchodzi niedziela, to nie startujemy w ulicznym półmaratonie, nie klepiemy kółek na osiedlowej pętli, tylko umawiamy się z kompanem (najlepiej tym, z którym stworzymy później na Rzeźniku drużynę) i wyruszamy za miasto - w leśne ostępy. I nieważne jest wtedy tempo, a długość wysiłku. Obycie się z plecakiem, z piciem i jedzeniem podczas biegu, z urozmaiconym terenem i w końcu z naszym współtowarzyszem. Zdobyte podczas takich wypadów doświadczenie będzie bezcenne.



Do szczytu Połoniny Caryńskiej jest jeszcze bardzo daleko. Piotr kładzie ciężko głowę na rękach i zawisa na kijkach wbitych w kamieniste podłoże. Głęboko oddycha, a ja niemal namacalnie czuję skalę jego wyprucia z sił. Tylko ten, kto uprawiał dyscypliny wytrzymałościowe, wie jak bardzo można wycieńczyć organizm, jak bardzo można go spompować z sił. Maratończycy mówią o tym stanie "ściana" - bo człowiek się od niej odbija, bo nie jest w stanie się przez nią przebić, bo właśnie wtedy upada.

Czuję bezradność, bo w tej walce mam bardzo krótki arsenał trików. Słowa już nie przynoszą otuchy, wyznaczanie kolejnych punktów, do których mamy dotrzeć przeciąga się w nieskończoność, a czas wciąż ucieka.

Odwracam się za siebie. Zawodnicy będący w dobrej kondycji minęli nas już stosunkowo dawno, a za nami, w otoczeniu surowych bieszczadzkich wierchów, ciągnie się już tylko korowód straconych dusz, powolnie sunących krok za krokiem na połoninę. I nagle uświadamiam sobie, że nie patrzę na nieszczęśników, ale na walczaków, prowadzących bój z ostatnim i najtrudniejszym wyzwaniem Rzeźnika. Oto na moich oczach, rozgrywa się epicka bitwa ducha z ciałem. Tu chodzi o zwykłą wytrwałość, o charakter i siłę woli, o upór w realizacji celu. Nigdzie indziej, ale właśnie tu - w ogonie wyścigu, toczy się walka o każdą piędź ziemi, o kolejny krok, o następny kamień pod nogą, o każdy oddech. I nikt nie daje tu za wygraną.

Chcę polać Piotrowi głowę, aby go wyrwać z otępienia, ale w moim bukłaku chlupocze jedynie rozrzedzony izotonik. Jakaś pomocna dłoń podaje nam bidon z czystą wodą i po chwili zimny prysznic chłodzi gorącą czaszkę mojego kompana. Taki mały, zwyczajny gest od obcej osoby, ale jakże dla nas ważny. Nie damy Ci się tu położyć chłopie. Wstajesz i jedziesz!


Bezcenną i pouczającą zasadą jest w Rzeźniku reguła startowania w dwuosobowych zespołach. Niektórzy traktują to jako dodatkową uciążliwość i dobierają sobie partnerów z przypadku. Bieganie długich dystansów sprzyja samotnikom i niejednokrotnie trudno jest znaleźć sobie towarzysza reprezentującego zbliżony poziom, zwłaszcza przy tak wymagającej dyscyplinie jak biegi górskie.

A jednak ta reguła skłania do współpracy, wzajemnej motywacji, do niesienia pomocy. Kształtuje ludzkie odruchy, uczy empatii i braterstwa. Bo każda drużyna jest tak mocna jak jej najsłabszy element. A na trasie ultra po kolei przerabia się wszystkie słabości - własne i współtowarzysza. Pojawiają się kryzysy i trudne chwile. Umiejętność wspólnego stawienia im czoła i przedłożenia pracy zespołowej nad własne ego, jest nieodzowna. I na trasie Rzeźnika daje się zauważyć, że wielu ultrasów ma z tym problem.

Jak widzę zniecierpliwione, wykrzywione w grymasie dezaprobaty twarze zawodników, którzy zostawili swoich kompanów daleko w tyle, a teraz z wyraźnym wyrzutem na nich czekają, to ręka mnie świerzbi, żeby im w te zdegustowane twarze przyfasolić. Jak to, zostawiłeś swego towarzysza w chwili słabości? Na co Ci się zda ta samotna gonitwa do przodu, skoro i tak musisz teraz czekać, a nawet nie wiesz co się z nim dzieje? Czemu to służy? Chyba tylko zamanifestowaniu własnej przewagi. Nakarmieniu swojego ja.
Oj, świerzbi ta ręka.

Nie mogę uwierzyć, ale Piotr biegnie jakby zmartwychwstał. Co to ma być, reinkarnacja?! Trudno mi utrzymać jego tempo, a przecież jeszcze przed chwilą myślałem, że chłopak wyzionie ducha. Tuż przed szczytem Caryńskiej dopadł jakieś górskie źródełko, zanurzył w nim twarz i zaległ na kilka minut. A potem wstał, otarł się i ruszył pod górę. Jakby był postacią z jakiejś gry, która uzupełniła energię w magicznym zbiorniku. A kiedy minęliśmy szczyt, nie oglądając się nawet przez chwilę za siebie, Piotr puścił się z impetem zbiegając w dół. I kiedy zerknął na zegarek sprawdzając czas, już wiedziałem, że mam go tu znowu, wrócił z zaświatów.

Droga prowadzi już tylko w dół, więc nie ma wyjścia, muszę dotrzymać mu kroku.

Na mecie meldujemy się po 15 godzinach i 34 minutach od startu. Po nas dociera tu jeszcze 50 zespołów, kolejnych 60 nie kończy rajdu. Jednak nie ma co ukrywać, jesteśmy w końcówce biegu, pół godziny przed końcem limitu czasowego. Zwycięzcy pokonali tę trasę niemal dwa razy szybciej. Jednak w tej chwili nie ma to dla nas większego znaczenia. Odebraliśmy swoją lekcję i wynik przyjmujemy z pokorą. Próba okazała się trudniejsza niż przypuszczaliśmy, ale wyszliśmy z niej mocniejsi. Bez wątpienia zaprocentuje to podczas kolejnych startów.
Bo czyż można wątpić, że przed nami kolejne biegi ultra?


My takich wątpliwości nie mamy.



PS. Relację Piotra przeczytacie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz