Wczoraj wyszedłem biegać o 5 nad ranem. Wkrótce po tym, jak Maja wybudziła nas swoim płaczem. Po prostu po przewinięciu córeczki i oddaniu jej mamie do karmienia, założyłem buty i wyszedłem w chłód poranka.
Świt to wspaniała pora do biegania, o ile oczywiście przespało się wystarczającą ilość godzin, by móc się tak wcześnie zwlec z łóżka.
O tej porze jest chłodno i rześko, upalne sierpniowe słońce dopiero zbiera się do przygrzania. Wokół cisza i spokój, auta nie zdążyły jeszcze zasnuć ulic spalinami, przechodnie jeszcze nie stłoczyli się na przystankach i na skwerach. Całe miasto jest nasze.
W trakcie przygotowań do maratonu pokonywane odległości zwiększają się nieubłaganie, a raz w tygodniu wypada tzw. bieg długi. Tego dnia trzeba jednorazowo przebiec 15 do 30 km w zależności od etapu przygotowań.
Podczas takiej wycieczki, dociera się do miejsc coraz bardziej odległych od domu. 30 km to już spory zasięg - 15 km od domu i powrót tą samą trasą. Wyruszając o świcie można przebiec połowę miasta.
Na wszelki wypadek dzień wcześniej sprawdzam na zdjęciach satelitarnych (Google Earth!) jak daleko mogę dobiec i jakie ciekawe miejsca po drodze zobaczyć. Wczoraj okazało się, że mając w planie 3 godziny biegu, mogę spokojnie wybrać się z Targówka na drugą stronę Wisły, przebiec spory odcinek wzdłuż rzeki i wrócić.
Nie myliłem się - półtorej godziny po wyjściu z domu dotarłem do Łazienek Królewskich. Tam odbyłem rundę honorową pośród pawi i zabrałem się za mozolny powrót do domu.
To był najdłuższy z treningów w moim planie przygotowań. 3 godziny spokojnego biegu, to dla mnie jakieś 30 km - 3/4 dystansu maratońskiego (42,195 km). Wyczerpująca to była próba, w drodze powrotnej dwukrotnie tankowałem w kioskach napoje izotoniczne i dwukrotnie odpoczywałem w wolniutkim truchcie. I wielokrotnie pytałem sam siebie jakim cudem chcę się porwać na ponad 40 km, skoro po 25 mam już całkowicie dość...
Od tej pory, aż do dnia maratonu moje biegi długie będą już coraz krótsze, aby budując wytrzymałość, nie wyeksploatować zarazem organizmu. Można więc powiedzieć, że przekroczyłem masę krytyczną mojego treningu. Przekroczyłem właśnie punkt o największej intensywności, dalej obciążenia będą coraz mniejsze, by do dnia startu zmagazynować jak najwięcej siły i energii.
Tego samego niestety nie da się powiedzieć o moim planie przygotowawczym do bycia dobrym ojcem. Tutaj każdy dzień przynosi coraz większą intensywność, a masa krytyczna zdaje się majaczyć gdzieś daleko na horyzoncie...
Jedno jest wspólne - poszerzanie swojej wiedzy o tym, jak wiele jest się w stanie znieść.
Jak mało można spać, jak wiele spraw można mieć na głowie, jaki ogrom cierpliwości można (trzeba wręcz!) z siebie wykrzesać i w końcu jak głębokie pokłady miłości można w sobie odkryć.
Tym bardziej, że niemowlę potrafi być okrutnie irytujące, w tej swej bezwzględnej pasji domagania się wszystkiego natychmiast.
I człowiek stoi z tą nieszczęśliwą, krzyczącą istotą na rękach, wszyscy jego sąsiedzi zastanawiają się, jak wymyślne tortury powodują tak gwałtowny płacz, a jemu brakuje już pomysłów jak ulżyć temu małemu jestestwu i jak ukoić ten wrzask.
I wtedy podchodzi mama malucha, bierze go na ręce, a ten milknie w ułamku sekundy.
Jakież to jest wkurzające! Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? Co, do jasnej anielki, robię nie tak?
No nic, w sumie dobrze, że chociaż u mamy na rękach maleństwo potrafi się uspokoić. Pewnie w tym wieku mama jest panaceum na wszystkie bóle tego świata.
Spokojnie córeczko, przyjdzie jeszcze moja kolej. Jak podrośniesz, to Cię nauczę samej sobie z życiem radzić. Na razie jesteś zdana na mamę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz