Wbiegamy na stadion wczesnym świtem. Na środku ustawiona
meta, przed nami biegacze unoszą ręce w geście zwycięstwa, po chwili otrzymują
medale. Mój Garmin wskazuje, że za chwilę pokonamy królewski dystans - 42 km.
Mijamy linię mety i przyglądamy się gratulującym sobie maratończykom. Patrzymy
po sobie. Za nami jakieś 6 godzin nocnego biegu przez Sudety, podczas którego
zaliczyliśmy już co najmniej trzy niemałe wzniesienia - "Mniszek",
"Trójgarb" i najwyższy "Chełmiec". Aż chciałoby się
zakończyć bieg i położyć na stadionowej murawie.
Tylko, że dla nas to nie koniec. To nawet nie połowa. Tym razem nie startujemy w maratonie, tylko w biegu ultra. W Sudeckiej Setce. I naszym celem jest ukończenie pełnego dystansu, pełnych 100 km. W tej chwili wydaje mi się jednak, że to jakieś szaleństwo.
Na stadionie czeka na nas Arek - nasza jednoosobowa grupa
wsparcia - menadżer, kibic i zaopatrzeniowiec w jednym. Jego obecność dodaje
otuchy i prowokuje do żartów. Jeszcze tylko zmiana stroju na przepaku, żeby
poczuć się odrobinę świeżej, jeszcze ostatni łyk ciepłej herbaty i trzeba
ruszać dalej. Nie można pozwolić mięśniom stężeć zbyt mocno, a rozgrzanemu
organizmowi za bardzo się schłodzić.
Jest 4 rano i powoli dnieje. W końcu będzie można zacząć
podziwiać jakieś widoki zamiast tych egipskich ciemności rozświetlanych jedynie
lampką czołówki. Biegniemy dalej.
Na szlaku. |
Sudecka Setka nie jest tak popularna jak bieszczadzki
"Bieg Rzeźnika". O tym drugim przeczytać można w kolorowych
czasopismach, usłyszeć relację w popularnej radiostacji czy w telewizji
śniadaniowej. Maratończykom, którzy planują pierwszy start na dystansie ultra,
na myśl od razu przychodzi właśnie "Rzeźnik". Nie inaczej było z
nami. Po zeszłorocznym debiucie w Beskidach ("Chudy Wawrzyniec", 55
km) w tym roku chcieliśmy z Piotrem zmierzyć się z 78 kilometrami
"Rzeźnika". Szybko okazało się jednak, że takie same plany ma ponad
tysiąc osób z całej Polski. Dużo więcej niż są w stanie przyjąć naraz
bieszczadzkie szlaki. Nie dostaliśmy się na listę startową i trzeba było
wymyślić plan awaryjny. I wtedy na horyzoncie pojawiła się koncepcja startu w
Sudeckiej Setce.
Sudety. |
Nie jest to bieg tak medialny jak "Rzeźnik".
Podwałbrzyskie Sudety to jednak nie Bieszczady, a surowy, górniczy
Boguszów-Gorce to nie urokliwa i turystyczna Komańcza. Niemniej jednak w
środowisku ultrasów Sudecka Setka cieszy się swoistą renomą. To jeden z
najstarszych tak okrutnie długich biegów górskich w Polsce i w tym roku doczekał 26 edycji. Nie obfituje
on w spektakularne wspinaczki, ani w bardzo strome zbiegi, za to potrafi
dotkliwie wymęczyć na niekończących się podejściach i długich pętlach. Kiedy
Piotrek rozmawiał w Rzymie z legendarnym polskim ultramaratończykiem - Piotrem Kuryłą, ten przestrzegał nas przed lekceważeniem tej trasy. „Sudety są ciężkie
do biegania” – stwierdził. Słowa człowieka, którego podczas Spartathlonu (246 km, z Aten do Sparty) w 2007 roku wyprzedził
tylko Scott Jurek, dały nam do myślenia.
Fajerwerki na starcie. |
Trzeba przyznać, że wieloletnie doświadczenie lokalnych
organizatorów daje się odczuć w trakcie biegu. Trasa jest świetnie oznakowana
za pomocą jaskrawożółtych trójkątów i biało-czerwonych taśm, bufety funkcjonują
bardzo sprawnie – głównie dzięki pełnemu zaangażowaniu miejscowych
wolontariuszy: harcerzy, leśników, policjantów i okolicznych mieszkańców. Na
całej trasie spotykamy się z życzliwością i respektem do wkładanego przez nas wysiłku.
Widać, że tym biegiem żyje i cieszy się cała okolica. Na osobną wzmiankę
zasługuje organizacja startu na rynku w Boguszowie-Gorcach: to najbardziej
fantastyczny i huczny start w jakim brałem udział! Poprzedzony mini festynem i
koncertem muzycznym, przy aplauzie chyba wszystkich mieszkańców miasta (no,
może oprócz tych, którzy już organizowali bufety i przepaki na trasie) i okraszony
pokazem sztucznych ogni, które wystrzeliły w niebo wraz z sygnałem do startu.
Impreza na całego!
Przed 50 kilometrem nie mogę się pogodzić z myślą, że to
dopiero półmetek. A właśnie wtedy widzimy przed sobą krzesełkowy wyciąg
narciarski prowadzący na szczyt „Dzikowca” – strome, łyse zbocze prowadzące
przeraźliwie wysoko w górę. Napisałem wcześniej, że na Sudeckiej Setce nie ma
ostrych podejść? No cóż, nie ma ich wielu – ale to jedno jest naprawdę srogie. I
dopiero na jego szczycie, na 55 km czeka na nas kolejny przepak i drobny
posiłek.
Dzikowiec. |
Zresztą, gdyby nie te postoje z ciepłymi napojami i zagryzką,
to przyszłoby usiąść i zapłakać. 100 km
to dystans trudny do wyobrażenia, ciągnący się po horyzont, momentalnie
odbierający chęć do dalszego wysiłku. Dlatego zamiast myśleć o mecie,
koncentruję się na dotarciu do następnego postoju i staram nie wybiegać myślą
poza ten punkt. Byleby do najbliższego bufetu, który już za 15 km… już za 7…
już za 2 km… już gdzieś tu do cholery powinien być! A gdy już na nim jesteśmy, to
szybko trzeba uzupełnić zapas wody, zjeść coś, zamienić kilka słów, rozejrzeć
wokół. I już trzeba lecieć dalej, bo w końcu to wyścig, bo im dłużej się siedzi,
tym ciężej się potem ruszyć i zmusić do biegu. I po chwili znów odliczamy do
następnego postoju – już tylko 16 km… Co to jest 16 km, kiedy już się
przebiegło 55? Tyle co nic. Damy radę.
Piotr na trasie. |
Moja psychika najbardziej kruszy się w okolicach 70 km. To
już ten etap, kiedy wszystko boli, bez względu na to czy się biegnie, czy
idzie, czy się podchodzi pod górę, czy zbiega w dół. To ten etap, kiedy co
chwila spogląda się na zegarek z niedowierzaniem i szczerym zdumieniem, że
kolejny kilometr nie chce się skończyć. W dodatku na 72 kilometrze na ultrasów
czeka zastawiona przez organizatorów pułapka.
Otóż na 72 kilometrze można zakończyć wyścig. Honorowo. Nie
trzeba tego zgłaszać wcześniej, decyzję można podjąć na miejscu. W miejscowości
Grzędy każdy uczestnik, który oświadczy, że ma dosyć, zostanie sklasyfikowany
na dystansie 72 km. Jego czas zostanie zapisany, a na liście wyników nie
pojawią się znienawidzone literki – DNF (Did Not Finish). Autobus zawiezie go
na rynek w Boguszowie, gdzie dostanie medal…
No cóż, nie ukrywam, że przez długie ciągnące się kilometry z lubością
wyobrażałem sobie jak zakończę ten bieg na 72 kilometrze. W końcu 72 to też
niezły dystans. Tylko 6 km mniej niż słynny Rzeźnik. Biegnąc przez pola w kierunku przepaku w
Grzędach nie liczyłem się już z resztkami sił. Za chwilę koniec udręki.
Grzędy. |
Kiedy w końcu dobiegliśmy na miejsce rozejrzałem się.
Biegacze zalegający w cieniu drzew, wyczerpani, ale szczęśliwi, gratulujący
sobie ukończenia biegu. W oznaczonym moim numerem worku znalazłem rzeczy, które
przygotowałem sobie dzień wcześniej na trudny moment – zapasowe buty, czystą
koszulkę, butelkę Coca-Coli. I w mgnieniu oka zrozumiałem, że mój słodki plan
się nie ziści. Miałbym się tu położyć i
poddać? Po 72 kilometrach wysiłku mam wracać jakimś busem? Wybiegłem na nogach,
to i wrócę na nogach. Busy mogą mnie wziąć dopiero jak już nie będę mógł iść!
Popatrzyłem na Piotra i już
wiedziałem, że on takiej możliwości nawet nie rozważał. I że o moim planie
lepiej w ogóle nie wspominać. Resztki nadziei rozwiały się na wietrze. W końcu
zostało niecałe 30 km. Ile to może nam zająć czasu? 3, może 4 godzinki? Pestka.
Zresztą będzie jeszcze ostatni postój na 85 km. To tylko 13 km stąd. Lepiej już
ruszajmy.
Boguszów-Gorce. Przyglądamy się kostce brukowej. |
Kiedy w końcu docieramy do Boguszowa nie mamy siły już biec.
Marszem pokonujemy długą prostą wzdłuż torów kolejowych i kolejne podejście
ulicą pod górę w stronę stadionu. Wczoraj nawet nie zauważyłbym, że ta ulica
jest pochyła, teraz wydaje mi się strasznie stroma. Dopiero na rynku trochę się
ożywiamy i ruszamy truchtem, żeby szybciej pokonać ostatni fragment. Kilkaset
metrów przed stadionem zauważamy że doganiają nas jacyś zawodnicy, którzy chyba
znacznie lepiej poradzili sobie z ostatnim podejściem. Puszczamy się wariackim biegiem,
bo to w końcu to idiotyczne dać się wyprzedzić na 99 kilometrze, tuż przed samą
metą. Na szczęście rywale nie wykazują chęci do pościgu, więc na stadion
wpadamy niezagrożeni. Po 15 godzinach i 30 minutach meldujemy się na mecie.
Finisz na stadionie. |
Czy można opisać uczucie jakiego doznaje się po ukończeniu
stukilometrowego rajdu? Chyba nie da się. To mieszanina radości, dumy,
cierpienia i obojętności. To euforia na wycieńczonym organizmie. To poczucie
własnej mocy podminowane przekonaniem, że już nigdy więcej nic tak głupiego się
nie zrobi. Przygoda była świetna, ale ja
się już wypisuję. Mam kompletnie dość. Dość biegania, gór, długich dystansów.
Wszystkiego.
Dopiero po kilkunastu minutach przychodzi ulga i satysfakcja.
Dopiero po kilku dniach głowa wyrzuca z pamięci poczucie zmęczenia i przestaje
być taka pewna, że już nigdy więcej.
Co gorsza, zaczynają w niej kiełkować nowe i jeszcze gorsze
pomysły.
Ja nie zrobię już nic tak głupiego? Nie byłbym taki pewien.
Ja nie zrobię już nic tak głupiego? Nie byłbym taki pewien.
W końcu nie cel się liczy a droga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz