czwartek, 15 stycznia 2015

JADĘ NA RZEŹNIKA!

Od ponad miesiąca środowisko polskich ultrasów elektryzowała jedna data - 13 stycznia. Dla kogo "trzynastka" okaże się szczęśliwa, a kto znów obejdzie się smakiem. Wszystkie rozmowy ze znajomymi biegaczami o planach startowych na 2015 rok nieuchronnie zmierzały ku tej dacie. "Po 13-tym wszystko się wyjaśni", "we wtorek będę już wiedział", "to zależy od losowania".

Od początku grudnia 1133 dwuosobowe drużyny zapisały się do startu w dwunastej edycji kultowego już Biegu Rzeźnika. I tylko 406 z nich, czyli jakieś 35% miało ostatecznie wejść na listę startową. 2266 osób pełnych nadziei na udział w bieszczadzkim ultramaratonie. A pośród nich ja i mój kompan z drużyny. Trudno było sobie robić wielkie nadzieje.

78 km w wymagającym górskim terenie, na bieszczadzkim końcu Polski, a loteria niczym na największych i najpopularniejszych maratonach na świecie. Przecież mowa nie o Nowym Jorku, Londynie czy Berlinie, ale o trasie z Komańczy do Ustrzyk Górnych!

Piotr i ja na starcie Chudego Wawrzyńca
w 2013 r.
Wszystko przez potężny boom biegowy, który w ostatnich latach rozpalił w Polakach niespotykaną żądzę rywalizacji i spontaniczny szturm na serwery, którego dokonali biegacze w roku ubiegłym.

Jeszcze do niedawna biegi ultra - czyli wszystkie rozciągnięte na dystansie dłuższym niż maraton - były niszową zabawą niewielkiej grupy zapaleńców. Pamiętam, że kiedy w 2008 roku po raz pierwszy czytałem artykuł o biegach na ekstremalnych dystansach, a dotyczył on dwóch imprez - Rajdu na orientację Harpagan i Biegu Rzeźnika właśnie, to byłem pełen niedowierzania. 100 km biegu na orientację? 80 km w Bieszczadach? Opcja "hard core"??? Może to dobre dla rodowitych górali albo kompletnych świrów. Bieg dłuższy niż maraton nie mieścił mi się w głowie. Większość
Polaków podzielała moje zdanie lub nie miała o takich konkurencjach najbledszego pojęcia.  

Wszystko zmieniła książka "Urodzeni Biegacze" wydana w Polsce w 2010 roku. Christopher McDougall brawurowo opisał (i podkolorował) w niej świat amerykańskich ultramaratonów. Na początku dekady czytała ją cała polska biegowa społeczność. Idea biegów ultra trafiła pod strzechy, a każdy biegacz zapragnął być jak Scott Jurek. Nie wyłączając mnie.

Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Wokół krajowych ultramaratonów zaczęła tworzyć się legenda, zwłaszcza wokół tego bieszczadzkiego, któremu dodatkowego, partnerskiego wymiaru dodaje obowiązek startowania w dwuosobowym, współpracującym zespole. Jak pączki na wiosnę wykwitły kolejne świetnie przygotowane imprezy - od Chudego Wawrzyńca, przez Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, po Bieg Granią Tatr.

Poranna mgła na zboczach Beskidu Żywieckiego.
Jeszcze w 2011 roku Bieg Rzeźnika ukończyło ledwo 100 drużyn. Rok później już 234. W 2013 na mecie zameldowało się 328 zespołów. W 2014 r. liczba chętnych próbujących zapisać się na "Rzeźnika" była tak duża, że w ciągu kilku minut zapchała serwery organizatorów. Po odetkaniu łączy okazało się, że wszystkie miejsca są już zajęte. Ratując sytuację organizatorzy przyznali dodatkowe miejsca, które rozlosowali pośród pozostałych chętnych. Do mojego teamu los się nie uśmiechnął i marzenie o bieszczadzkiej przygodzie musieliśmy odłożyć na półkę z napisem "rok 2015".

90-ty kilometr Sudeckiej Setki.
Nawet teraz, gdy piszę te słowa, nie dociera do mnie, że się udało i trafiłem do grona osób, które 6 czerwca o godzinie 3:30 staną na starcie w Komańczy. To będzie mój trzeci ultramaraton - mam już w nogach Chudego Wawrzyńca oraz Sudecką Setkę. Jednak co charakterystyczne dla biegów górskich - każda impreza, a nawet każda jej kolejna edycja jest inna od poprzednich i trudna do porównania. Inaczej przecież biega się w Beskidach, a inaczej w Sudetach, różne są przewyższenia i dystanse, zmieniają się też warunki pogodowe i sama organizacja zawodów. W pierwszych dniach czerwca można trafić zarówno na upalny, słoneczny dzień, jak i na gwałtowną, czerwcową ulewę. Jedno nie ulega wątpliwości – skończył się czas niepewności i oczekiwania na losowanie, zaczął się okres przygotowań i harówy na treningach.

Teraz trzeba będzie zapoznać się z trasą, zastanowić nad uzupełnieniem wyposażenia i logistyką wyścigu. Znaleźć noclegi, omówić kwestię przejazdu i załatwić wolne w pracy. A przede wszystkim biegać i jeszcze raz biegać.

W treningowych przygotowaniach do ultramaratonu najważniejsze wydają mi się dwie rzeczy - objętość  (musi powoli rosnąć w wymiarze tygodniowym) oraz siła biegowa wypracowana na podbiegach i zbiegach. I tu sie objawia największa bolączka biegacza - amatora, mieszkańca miasta w centralnej lub północnej Polsce: do biegów górskich nie da się przygotować biegając tylko po płaskim terenie (eureka, hehe). Nie ma innej opcji - trzeba znaleźć w okolicy wzniesienie, pagórek, hałdę, nasyp, wiadukt albo most – cokolwiek co będzie miało chociażby kilkuprocentowe nachylenie i konsekwentnie zasuwać w tę i z powrotem. Innego wyjścia po prostu nie ma.

Ze Scottem na nadwiślańskiej trasie biegowej.
Pamiętam jak przed swoim debiutem w ultramaratonie górskim wybrałem się na warszawskie spotkanie ze Scottem Jurkiem, który promował w Polsce swoją książkę "Jedz i biegaj". Podczas wspólnego treningu z czytelnikami zapytałem go na co – jego zdaniem – powinienem zwrócić największą uwagę przygotowując się do swojego pierwszego startu.
"Na zbiegi" odpowiedział siedmiokrotny zwycięzca  Western States Endurance Run. "Człowieku, kiedy tylko możesz trenuj zbieganie. Nic tak nie daje w kość, jak długie odcinki trasy, na których zbiegasz z góry. Tam liczy się technika i szybkość. Na podejściu nie zyskasz tyle, ile możesz stracić zbyt wolno zbiegając".

Gratuluję i życzę powodzenia wszystkim szczęściarzom wylosowanym we wczorajszej loterii. Widzimy się na trasie, więc bierzcie się do roboty! Kości zostały rzucone.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz