Dopiero co przypominałem sobie pierwsze wpisy z tego bloga, które powstawały tuż przed narodzinami mojej pierwszej córeczki, a oto dziś mogę umieścić tu pierwsze zdjęcie Mai z jej własnym medalem w dłoni. A nawet z dwoma medalami!
A wszystko dzięki organizatorom Maratonu Warszawskiego (pozdrowienia panie Marku), którzy maratoński weekend postanowili uzupełnić o biegi dla dzieci. W ten sposób w sobotnie popołudnie znaleźliśmy całą rodziną na Stadionie Narodowym, na którym Maja miała wziąć udział w Biegu Krasnala (dedykowanym dzieciom urodzonym w 2010 r.).
Wtajemniczeni wiedzą, że Maja nie była zupełnym debiutantem, pchałem ją w wózku biegowym na co najmniej czterech trasach ulicznych biegów (o pierwszym pisałem tak), więc z grubsza wiedziała o co chodzi. Tym razem jednak niemal 200 metrów miała przebiec na własnych nogach.
Sporo radości sprawił nam obojgu już początkowy ceremoniał - odbieranie pakietu startowego, przebieranie spodni, przypinanie numeru. Po chwili Maja była już gotowa do startu. Rodzicom pozwolono biec razem z dziećmi, co jednym i drugim zaoszczędziło zbędnego stresu. Co prawda nie wszyscy tatusiowie zapanowali nad ambicjami i wydatnie pomagali maluchom szybciej przedostać się w stronę mety, ale cóż, wybaczyliśmy im to. Maja przebiegła samodzielnie cały dystans i nawet jeśli nie z innymi dziećmi, to z tatą wygrała na pewno.
W nagrodę na mecie Maja otrzymała dwa medale - jeden pamiątkowy i jeden czekoladowy, z czego ten drugi wywołał o wiele większy entuzjazm i dość szybko zaczął zmniejszać objętość.
Młodsza z moich córek - Emilia również była zapisana (na Bieg Bąbla dla najmłodszych dzieci), ale wybrała bardziej komfortowe rozwiązanie i tuż przed naszym pojawieniem się na Stadionie Narodowym ucięła sobie drzemkę, z której nie był w stanie zbudzić jej ani hałas sportowych targów expo, ani wrzawa trybun, ani wystrzały pistoletów startowych, ani nic w ogóle. Doszliśmy z żoną do wniosku, że wobec takiej postawy nie będziemy nalegać.
Być może zapytacie czy to w ogóle jest w porządku narzucać swoim dzieciom własne fanaberie, zmuszać je do biegania i jeszcze oczekiwać, że się będą dobrze bawić. Sam musiałem się nad tym zastanowić.
Z jednej strony wszystko wygląda świetnie - aktywny rodzic zaraża dziecko swoją pasją i oboje są szczęśliwi. Z drugiej strony znając charakter, ambicje i zawziętość biegaczy nabrałem obaw, że niektórzy z nich mogą przekroczyć cienką granicę, za którą dla dziecka to wszystko przestaje być fajne. Tą granicą zawsze jest wola małego człowieka. Ma ono prawo odmówić udziału, zrezygnować, wystraszyć się (bo hałas, bo nieznane miejsce, bo dużo obcych twarzy, bo trochę wstyd przed innymi dziećmi itp.) i rodzicowi nie wolno wówczas wywierać na nim presji, aby zmieniło zdanie.
Rola rodzica sprowadza się do dobrowolnej zachęty, do dawania przykładu, do stwarzania możliwości. I to są naprawdę skuteczne metody. Kiedy jednak przechodzi to w presję, oczekiwanie, przerzucanie własnych ambicji na małą istotę, to wierzcie mi - zaczyna się źle dziać. W ten sposób można jedynie zniechęcić i zrazić małego człowieka, do tego co sami kochamy robić. Jeśli więc jesteście biegającymi rodzicami - nie dajcie się ponieść.
Tym bardziej, że tak naprawdę dzieci nie trzeba namawiać do biegania. One są stworzone do ruchu, uwielbiają aktywność. Bieganie, skakanie, tarzanie się, huśtanie i wdrapywanie na wszystko wokół jest im wręcz niezbędne do prawidłowego rozwoju. Wystarczy jedynie stworzyć im odpowiednie okoliczności i dać poczucie bezpieczeństwa. I wtedy do niczego nie trzeba będzie zmuszać.
O tym, że warto się o to postarać mówią wszelkie statystyki sprawności ruchowej młodzieży. Można je określić jednym słowem - dramat. Czemu tak się dzieje i w jaki sposób odbieramy własnym dzieciom 5 lat życia, postaram się napisać w jednym z najbliższych postów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz