środa, 16 kwietnia 2014

PORAŻKI I ZWYCIĘSTWA

Niestety tym razem życiówka nie padła. Plan złamania 3:30 spalił na panewce, moje założenia okazały się przeszacowane, a maratoński dystans po raz kolejny uświadomił mi moje ograniczenia. Finalny czas - 3:41:00 oznacza regres o 9 minut w porównaniu do wyniku z ubiegłego roku. Nie po to zarywałem noce na treningach. Kiedy teraz przyglądam się mojej taktyce na maraton, to chce mi się śmiać. "Po minięciu półmetka mam nieznacznie przyspieszyć z 5:00 do 4:45 min/km" - haha, bawi mnie zwłaszcza słowo "nieznacznie". Ale zacznijmy od tego, że dzień przed startem zmodyfikowałem swój plan na maraton. To był początek mojego końca.

Postanowiłem, że tempo 5:00 min/km utrzymam na początku tylko przez 4-5 km, potem podciągnę do 4:50 i tak będę trzymał do 30 km. Później w zależności od samopoczucia miałem przyspieszyć lub trzymać tempo. Po dobrych wynikach kontrolnych w wiosennych półmaratonach (1:35:20 w Wiązownej i 1:33:48 w Warszawie) czułem się mocno i wydawało mi się, że uciągnę takie tempo. Niestety tylko wydawało mi się.

Najpierw okazało się, że trasa w Łodzi wcale nie jest taka płaska jak wcześniej sądziłem. Droga do i przez Las Łagiewnicki to nieustanne podbiegi i zbiegi - trzymanie tam równego tempa było trudne i podejrzewam, że uszczupliło zapasy glikogenu. Druga oczywistość zaczęła docierać do mnie na 25 km. Podbicie tempa ponad 4:50 raczej nie będzie juz możliwe. Jeszcze przed 30 km wiedziałem, że trzeba walczyć o utrzymanie chociażby tempa 5:00 - to i tak pozwoliłoby złamać mi 3:30. Tyle, że były to już marzenia ściętej głowy. 

Na 35 km zderzyłem się ze ścianą i w tym momencie zakończyły się plany bicia życiówki, a zaczęła walka o przetrwanie. Ostatnie kilometry to prawdziwa gehenna -  jedno z najgorszych moich doświadczeń na trasie maratonu. Oddech stał się nieregularny, mięśnie czworogłowe ud skamieniały, usta i język wyschły na wiór. Tempo spadło dramatycznie, trucht przerywałem pokracznym marszem. Stałem się trupem pożeranym przez rozważniejszych biegaczy.

Maraton jest dystansem, który nie wybacza błędów i nieustannie uczy pokory. Nie przepracujesz dobrze okresu przygotowawczego - polegniesz, dasz się porwać tłumowi i emocjom - polegniesz, przeszacujesz siły - polegniesz. W moim przypadku zaistniał ten ostatni czynnik, co uświadomił mi Piotr już na mecie. Trzeba było trzymać się trzymać tempa 5:00 i grupy na 3:30 aż do 30 km i pokornie oszczędzać na ostatnie, najtrudniejsze kilometry. I znowu mądry jestem po szkodzie. 

Jednak maraton w Łodzi nie będzie mi się kojarzył tylko i wyłącznie z klęską. Swoje małe zwycięstwo odniosłem - i to dzięki wam - na polu dużo, dużo ważniejszym od tego czysto sportowego. Zainicjowana przeze mnie zbiórka pieniędzy na chorującego na rdzeniowy zanik mięśni Dawida osiągnęła założony pułap jeszcze przed startem maratonu - po zaledwie trzech dniach od jej ogłoszenia na blogu i facebooku! A dzisiaj na stronie siepomaga.pl/r/wozekdawida widać już 1100 zł czyli 110%! Co więcej, pojawiają się kolene zbiórki (www.siepomaga.pl/r/wozek-dawida) na ten cel.    

Dziękuję w imieniu chłopca oraz Fundacji Hospicyjnej - okazaliście wielkie serce. Moja zbiórka trwa jeszcze do końca miesiąca, więc jeżeli ktoś jeszcze nie zdecydował się jej wspomóc, to wciąż ma taką możliwość. Pieniędzy na wózek brakuje jeszcze sporo, a czas ucieka. Będziemy nadal śledzić zbiórkę i mam nadzieję, że dane nam będzie obwieścić zwycięstwo, kiedy wózek trafi w końcu do Dawida. 

from Michał Walczewski on Vimeo.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz